Teacher

45 stopni. Żar leje się z nieba. Ziemia jest wyschnięta, piaszczysta, miejscami popękana. Z utęsknieniem czeka na wodę, jednak pora deszczowa tak szybko jak się pojawiła, tak szybko też zniknęła. My wszyscy też oczekujemy na deszcz. Każdego dnia spoglądam w niebo z nadzieją, że znajdę choćby niewielką chmurkę, z której spadnie kilka kropli. Ale jak na razie widzę tylko szeroką płachtę błękitu. Żadnej chmurki. Ani jednej. Tylko wielkie piekące słońce. Czuję się trochę jak Izraelici na pustyni. 40 dni pobytu na afrykańskiej ziemi za mną, skwar i momentami chwile zwątpienia.

W taką pogodę często nie mam na nic siły. Organizm szybciej się męczy i co chwila dopomina się o łyka wody, chwilę odpoczynku, wytchnienia. Jednak trzeba jakoś funkcjonować i mobilizować się do pracy. Po całym dniu spędzonym w Office, nadchodzi godzina 17.30. Początek study time. Cztery dziewczynki biegną w moją stronę, krzycząc z daleka „teacher!”, „How are you my teacher?”. Łapiąc mnie za ręce prowadzą do salki „Ketetche”. Ich uśmiechnięte i roześmiane buzie dodają mi zawsze energii i regenerują siły. Siadamy przy stoliku: ja po środku, dookoła moje kochane dziewczęta: Victoria, Euphemia, Silvia i najmłodsza – Alice.

Cztery. Każda w innym wieku, na innym poziomie, z innej klasy. Mam 40 minut na przeprowadzenie z nimi wspólnych zajęć. Powiem wam, że graniczy to z cudem! Poprowadzenie jednolitej lekcji dla tak zróżnicowanej grupki dzieci nie należy do łatwych zadań. Do tego dochodzi problem językowy. Alice mówi tylko w cinyanja, reszta tylko troszkę po angielsku. Po polsku rozumieją zaledwie kilka słów. Oczywiście nieunikniona jest też zawsze jakaś drobna kłótnia między nimi i to w ich lokalnym języku, więc ja nawet nie wiem o co im poszło. Tak więc zanim je usadzę, uciszę i wytłumaczę zadanie, okazuje się, że ponad połowa czasu już za nami. 40 minut mija zawsze w mgnieniu oka.

Wychodząc z zajęć często jestem zła. Zła na siebie, że miałam ambitne plany, a wszystko legło w gruzach. Zła, że przygotowałam ciekawe zadania, a nie udało mi się ich przeprowadzić; że chciałam zrobić bardzo dużo, a udało mi się niewiele. Zastanawiam się jaki sens jest w tym wszystkim? Ale po chwili zdaję sobie sprawę, że to są też lekcje dla mnie… lekcje pokory i cierpliwości, której cały czas się tu uczę. Wiem, że muszę szukać siły gdzieś poza mną, że sama z siebie będę nadal bezsilna. Wiem też, że dla dzieci nie jest najważniejsze, aby zajęcia były ambitne, perfekcyjnie przygotowane i przeprowadzone. Dla nich najważniejsze jest to, aby z nimi PO PROSTU być. Aby NAPRAWDĘ z nimi być. Brzmi banalnie, ale oznacza to dużo więcej niż sobie wyobrażamy! Czasem jest to nawet trudniejsze niż nasze umiejętności, zdolności, plany, ambicje…

Joanna Grubińska, Zambia, Lusaka, 8 listopada 2011

Udostępnij

Przeczytaj jeszcze

Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Możesz określić warunki przechowywania cookies na Twoim urządzeniu za pomocą ustawień przeglądarki internetowej. Administratorem danych osobowych użytkowników Serwisu jest Katolicka Agencja Informacyjna sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie (KAI). Dane osobowe przetwarzamy m.in. w celu wykonania umowy pomiędzy KAI a użytkownikiem Serwisu, wypełnienia obowiązków prawnych ciążących na Administratorze, a także w celach kontaktowych i marketingowych. Masz prawo dostępu do treści swoich danych, ich sprostowania, usunięcia lub ograniczenia przetwarzania, wniesienia sprzeciwu, a także prawo do przenoszenia danych. Szczegóły w naszej Polityce prywatności.