Siedzę w pokoju zajadając solone Lay’sy. Dziwne, bo przecież ja nie lubię solonych chipsów. Tyle że w Peru nie ma innych. Czasem w lepiej zaopatrzonych sklepach można jeszcze kupić takie o smaku „peruano”, ale u nas, w slumsach, takich rarytasów nie ma.
Jedzenie solonych chipsów to nie jedyna rzecz, która mnie ostatnio zaskakuje. Przez jakiś czas wydawało mi się, że spędzone tutaj prawie 7 miesięcy sprawiło, że już się przyzwyczaiłam do tutejszych obyczajów. Nic bardziej mylnego. Nie pamiętam z jakiej to okazji Doris stwierdziła: „jeśli jeszcze kiedyś powiem, że Peru już mnie niczym nie zaskoczy, puknij mnie w głowę”. I miała rację.
Po oratorium porannym idziemy do pobliskiej szkoły podstawowej, by zapytać dyrektora, czy możemy przejść się po klasach rozdając ulotki i zapraszając dzieci do oratorium. W tej części dzielnicy, widok dwóch „coloradas” spacerujących samotnie chyba nadal jest czymś nowym, ponieważ nie udaje nam się uniknąć zainteresowanych spojrzeń dzieci i gospodyń, ani pogwizdów wylegujących się w domu Peruwiańczyków, którzy o tej porze wcale nie rwą się by wychodzić na palące słońce. Szukamy wejścia do szkoły, oczywiście przyszłyśmy ze złej strony, więc musimy obejść ją dookoła, ponieważ tutaj szkoła to kompleks budynków otoczonych murem. Wchodzimy, wita nas sympatyczny pan woźny, który prowadzi nas do „gabinetu” dyrektora.
Pan dyrektor w średnim wieku, niebieska koszula z rozpiętymi najwyższymi guzikami, czarne spodnie. Wita nas bardzo serdecznie, my wyjaśniamy z jaką sprawą przychodzimy. W konwersacji pomaga nam pani sekretarko-sprzątaczka. Siedzi sobie w fartuchu na krześle w gabinecie dyrektora i czasem włącza się do rozmowy. Okazuje się, że dzieci kończą lekcje godzinę wcześniej aż do końca marca, z powodu upału, który utrudnia prowadzenie zajęć. Upałem pan dyrektor tłumaczy swoją rozpiętą koszulę i grzecznie wypytuje nas o atrakcje turystyczne, które miałyśmy okazję zwiedzić.
Pani sekretarka wstaje i pyta dyrektora: „agua?” Po twierdzącej odpowiedzi dyrektora, wbrew moim oczekiwaniom, nie przynosi mu szklanki wody, lecz wielką butlę, którą zaczyna polewać podłogę w gabinecie. Jeśli można to pomieszczenie tak nazwać. Czysty beton jako podłoga, różne figury, transparenty, poskładane flagi, wszystko pokryte grubą warstwą piasku wskazuje bardziej na składzik szkolny. Plus jeszcze 2 psy wylegujące się leniwie w rogu pomieszczenia. Jedynie mała biblioteczka zapełniona teczkami z napisami „1 grado prymaria”, „3 ano secundaria” (1 klasa podstawowa, 3 klasa LO), zdradzają, że to chyba jednak gabinet dyrekcji.
Idę na chwilę do oddalonego jakieś 100m, CETPRO Maria Mazarello, do sióstr salezjanek. Jedna z nauczycielek, wiek ok. 60 lat, podcina mi końcówki włosów. Płacę – 2 sole. Czyli jakieś 2,5 zł. Biorąc pod uwagę, że butelka coca-coli 0,5l kosztuje tutaj 1,20 sola, a 1 kg mąki prawie 4 sole, płacę dość tanio. Wracając widzę chłopca w wieku 8-9 lat. Stoi spokojnie przed swoim domem i odwrócony w stronę jezdni (trzeba zauważyć, że to jedna z głównych ulic na dzielnicy, pokryta asfaltem i oświetlona), załatwia swoje potrzeby fizjologiczne. Co sobie myślę? „mmhm, jesteśmy w Peru”.
Zapytaj dwóch zakochanych w Polsce jak często się spotykają. Doris odpowiedziała ostatnio: „no jak to – w każdą wolną minutę”! Tutaj, po 5 miesiącach pobytu odkryłam, że dwoje animatorów z oratorium jest parą. Mają oboje ponad 20 lat, mieszkają jakieś 500 metrów od siebie i widują się mniej więcej raz na dwa dni. Bo przecież częściej jest nudno. Powoli zaczyna do nas docierać m.in. dlaczego w Peru prawie nie ma małżeństw, a większość naszych dzieci ma dużo „semi-hermanos”, czyli „pół-braci”.
Popołudnie, przed bramą oratorium kilka zaparkowanych moto, a w nich oczekujący na swoje dzieci rodzice. Nagle podchodzi dwóch młodych chłopaków, wyciągają z pojazdu mężczyznę, szarpią się z nim, chcąc mu ukraść radio i pieniądze. Pan okazuje się silniejszy od nich, więc odchodzą. Ale dzieci boją się wyjść za bramę Bosconii. Wszyscy ich znają. Policja także. To tzn. „vagos”, którzy kradną, najczęściej grożąc nożem. Pytam jednej z animatorek dlaczego nikt nie zawiadamia policji, na co słyszę, że policjanci się ich boją, bo też mieszkają na dzielnicy i „vagos” przyjdą później do ich domów. Inna część policjantów to ich koledzy, a jeszcze inni są przekupieni i tak jest od zawsze. Poczułam się jak w jakimś nieszczęsnym filmie.
Niedziela, idziemy z moimi nowymi animatorami do oratorium peryferyjnego zapraszać dzieci. W sobotę na spotkaniu wszystko ustaliliśmy, idziemy od domu do domu mówiąc, że w najbliższą niedzielę zaczynamy. Sprzeciwów nie było. Docieramy na miejsce, gdzie okazuje się, że kawałek piasku, który służył nam za boisko, jest cały rozkopany, ponieważ mają zamiar kłaść tam rury. Pytam zatem naszej znajomej pani ze sklepiku, ile dni to potrwa. W odpowiedzi słyszę śmiech animatorów i głos Davida, jednego z katechetów: „Ana, jesteśmy w Peru! Do końca roku nie skończą”. No tak.
Pozostaje nam przyjść w poniedziałek rano, porozmawiać z panem inżynierem, aby pozostawił nam trochę wolnego miejsca na gry i zabawy z naszymi dziećmi. A zapraszać dzieci dom po domu oczywiście nie idziemy, ponieważ animatorom nagle przypomina się, że w tej części dzielnicy jest bardzo niebezpiecznie w niedzielę po południu i musimy przyjść w sobotę rano. Nie pójdą i już. Pozostaje przełknąć ślinę, ugryźć się w język, uśmiechnąć i wrócić z nimi do Bosconii.
Takie właśnie jest moje Peru. Zaskakujące. Każdego dnia czymś zupełnie nowym. I jedyne, czego mogę być pewna to to, że do ostatniej minuty spędzonej na tej „czerwonej” ziemi, nie mogę powiedzieć, że mnie już niczym nie zaskoczy!
Anna Jałoszewska, Peru, Piura, 22 marca 2012