Wtorkowe popołudnie. Alice, Silvia, Victoria i Ifemia machają mi na pożegnanie po skończonym study time. Jak zwykle roześmiane, w podskokach udają się na swoją kolację. Ja zmierzam w stronę mojego domu.
Przede mną widać przepiękny zachód słońca. Czerwień, żółć, pomarańcz mieszają się ze sobą niczym farby na palecie malarza. Wielka ognista kula chowa się za horyzontem w błyskawicznym tempie. W tle słychać koncert świerszczy. Po drodze mijam drzewa z pomarańczami, których zapach powoduje, że zaczynam odczuwać głód. Zamyślona, czując się niemalże jak w raju, idę dalej.
Nagle, nie wiadomo skąd, odczuwam niesamowity ból głowy. Z każdym kolejnym krokiem czuję jak ulatują ze mnie siły. W jednej chwili tracę cały entuzjazm. Jedyne o czym teraz marzę to dojść do domu. Jak najszybciej. Udało się. Przekręcam kluczyk w drzwiach i od razu padam na łóżko. Niemal momentalnie zasypiam, mając nadzieję, że po przebudzeniu poczuję się znów lepiej. Problemy żołądkowe nie pozwalają mi jednak na długi i spokojny sen. Budzę się co chwila, z każdą minutą tracąc resztki sił jakie mi zostały. W końcu zasypiam. Śnię długo i przebudzam się dopiero nad ranem. Mam wrażenie, że moja głowa zaraz eksploduje. Łapię za termometr i po chwili moim oczom ukazuje się liczba 39,5. Niewiele z tego wszystkiego rozumiejąc, łykam tabletkę i znów zapadam w głęboki sen. Temperatura cały czas skacze jak szalona – raz w dół, raz w górę – jakby nie mogła się zdecydować.
Cały dzień gdzieś mi ulatuje niczym bańka mydlana. Pod wieczór przychodzi do mnie Kasia razem z siostrą Agnes. Z oddali słyszę tylko słowa: „We go to Hospital”, „Maybe it’s malaria”. Po chwili siedzę już w samochodzie. Za kierownicą s. Ana, obok mnie podtrzymująca mnie na duchu Kasia. I ja – wraz z moim Aniołem Stróżem. Licznik pędzi jak szalony. Jedziemy przez spowitą ciemnością Lusakę. Na zegarze minęła godzina dwudziesta. Dojeżdżamy do szpitala Mum’s Care, gdzie od razu się mną zajmują. Zakładają kartę, przeprowadzają wywiad, spisują potrzebne informacje. Staram się jak najbardziej zmobilizować, żeby z kiepską świadomością tego co się dzieje, móc się dogadać z lekarzem po angielsku.
Potem czeka mnie kolejne nie lada wyzwanie – muszę dopilnować żeby krew na test malaryczny pobrano mi w rękawiczkach, albo przynajmniej sterylną igłą. Udaje się. Już po paru minutach przychodzi wynik: „negatywny”. Uff!! Ale pomimo to, lekarz tak łatwo nie chce mnie wypuścić ze szpitala. Stawia warunek – jedna mała i szybka kroplówka, która ma za zadanie postawić mnie na nogi. Nie mając innego wyjścia, zgadzam się. Dopiero po chwili dociera do mnie na co wyraziłam zgodę… W drzwiach widzę pielęgniarkę trzymającą kroplówkę rozmiarów XXL!!!
Wpatrując się w plastikowy pojemniczek, obserwuję jak kropla za kroplą ociężale spadają w dół. Leżę na łóżku prawie dwie godziny. Na pożegnanie dostaję całą wyprawkę leków i przed północą jestem już z powrotem w City of Hope. Następny dzień również spędzam w domu, gdzie staram się zregenerować siły. Na szczęście do zdrowia udaje mi się dojść dosyć szybko. Jest to zasługa jedynych w swoim rodzaju leków: odwiedzin dziewczynek każdego dnia, rysunków, które od nich podostawałam, listów z pozdrowieniami od nauczycieli i ciągłej troski sióstr, które zaglądały do mnie z lekkostrawnymi łakociami. Mając taką opiekę naprawdę szybko dochodzi się do zdrowia.
Joanna Grubińska
Zambia, Lusaka
27 października 2011