Pisałam wam, że pracujemy w oratorium, nigdy jednak nie opisałam jak ta praca wygląda. A oratorium w Piura nie wygląda tak, jak oratorium w Szczecinie na Gumieńcach, na Witkiewicza, czy w Dębnie. Na oratoria tutaj składają się: oratorium codzienne – douczanie szkolne, oratorium sobotnie i oratoria peryferyjne, które działają tylko w niedzielę. Pierwszego posta poświęcę opisaniu wam tego ostatniego…
Moje oratorium niedzielne jest jednym ze starszych działających tutaj. Pamiętają je pewnie wszystkie poprzednie wolontariuszki. Znajduje się niby tuż za murem Bosconii, a jednak tak daleko. W najbiedniejszej i podobno niebezpiecznej części dzielnicy. Nie ma żadnej bramy od strony gospodarstwa, więc aby dojść do Villa Kurt Beer, gdzie znajduje się nasz kawałek piasku i nasze dzieci, musimy obejść Bosconię dookoła. Zbieramy się o 14.30, pompujemy piłki, chwytamy worki, w których trzymamy paletki, piłki do nogi i do siatki, linę, skakanki, puszki, które służą do gry w kręgle, czyste kartki i kredki i ruszamy spacerem do naszych dzieci. Jeszcze wpakowujemy jakiemuś chłopakowi wiadro z piciem dla dzieci i karton ciasteczek, które rozdamy im pod koniec oratorium. Przychodzimy na miejsce, gdzie za boisko służy nam spory kawał niezagospodarowanego piasku. Jako schronienia i magazynu na rzeczy, użycza nam swojego domu zaprzyjaźniona rodzina. Ostatnio jednak, pomogła nam pani z domu obok.
Są niedziele, kiedy dzieci na nas czekają, a są takie, kiedy nie ma nikogo. Ruszamy między domy, zbudowane z płyt i trzciny, by zaprosić dzieci do wspólnej zabawy. Nie wszystkie chcą przyjść. Powody są różne – od zgubienia karnetu i nieświadomości, że można przyjść bez niego, do tego, że rodzice zwyczajnie boją się spuścić swoje dzieci z oczu. Kiedy już zbierzemy się w jednym miejscu, gramy w siatkę, chłopcy oczywiście w nogę, odbijamy lotkę, rysujemy, gramy w kolory, czy w chustę. Mnie kłują kolce, które spadają w nielicznych drzew rosnących w pobliżu. Mimo, że mam na sobie japonki, zawsze coś wbije mi się w stopę. Jednak dzieciom nie przeszkadzają kolce, one grają w piłkę bez butów. Tarzają się w piasku, ale najbardziej lubią się przytulać. Kiedy tylko przychodzą, krzyczą głośno i od razu podbiegają. Rzucają się na szyję, łapią za ręce, wiecznie pytają jak się mówi jakieś słowo po polsku. Dzieci są kochane i tyle. I cieszą się, że ktoś przychodzi dla nich i chce się z nimi bawić i spędzać z nimi czas.
Po czasie na gry i zabawy luźne, zbieramy się na modlitwę i kilka zabaw wspólnych, po których rozchodzimy się na grupki wiekowe, w których animatorzy przeprowadzają przez 15-20 min katechezę. Na początku mojego pobytu, miałam problemy z uporządkowaniem tego, co działo się w oratorium. Przychodzi bowiem pomagać aż 18 animatorów. Niestety niektórzy przychodzili bardziej by poprzeszkadzać niż pomagać, a słaba znajomość języka nie pomagała. Poprosiłam braci, aby któryś mi pomógł. Teraz, powoli wychodzimy na prostą. I obyło się beż żadnych strat ilościowych. Wszyscy wzięli się do pracy i powoli tworzymy fajną ekipę.
Anna Jałoszewska, Peru, Piura, 1 grudnia 2011