Wiem, jak wiele osób czeka na świeże newsy prosto z północnego Peru. Dostaję w każdym mailu zapewnienia o tym, że czytacie, tęsknicie, nie możecie się doczekać mojego powrotu. Że jesteście dumni. Z każdym zdaniem takiej wiadomości coraz bardziej mi drga podbródek. Aż w końcu uśmiech zlewa się ze łzami, które cichutko spływają po moich policzkach. Tak, łatwo mnie wzruszyć. Może to wszystko dlatego, że macie rację. Naprawdę robię to, co kocham. Naprawdę jestem tu, gdzie powinnam być. I naprawdę jestem szczęśliwa. A może dlatego, że wiem, że w każdej części świata czeka na mnie ktoś taki jak Wy. Że miłość zwraca się stokrotnie. I że ja chciałam ją dać, a dostaję jej tyle, że czasem aż ciężko ją udźwignąć. I że dociera aż tu, do Peru, pomimo 13 tysięcy kilometrów.
Właściwie zdałam sobie sprawę, że od co najmniej trzech tygodni nie pisałam, czym żyjemy na co dzień w najgorętszym okresie w Bosconii, jakim są wakacje. I to najgorętszym nie tylko ze względu na żar lejący się z nieba. Ten okres to Vacaciones Utiles. Dosłownie Pożyteczne Wakacje. Ale co naprawdę zawiera się w tej nazwie?
Dla kogoś z zewnątrz, Vacaciones Utiles to po prostu program letni w Bosconii dla dzieci ze slumsów. Czyli powtórzenia z przedmiotów, warsztaty, basen. Dla baczniejszego obserwatora, to mnóstwo pracy, zaangażowania i poświecenia wielu ludzi.
Vacaciones Utiles to najpierw dwutygodniowa propaganda. To 15 tysięcy zielonych kwadratowych ulotek roznoszonych we wszystkich możliwych dzielnicach. Najpierw na piechotę, w tumanach piasku i rażącym słońcu, od domu do domu, od okna do okna. Później z pomocą srebrnego salezjańskiego busa, z zamontowanymi na dachu głośnikami. To powtarzana kilkadziesiąt razy dziennie piosenka „Ai se eu te pego”, czyli hymn tegorocznych VU.
Vacaciones Utiles to także przygotowanie klas, wysprzątanie boisk, wyposażenie oratorium w piłki, skakanki, pompki, kredy, zszywacze, mazaki, brystole… To dzwonienie i szukanie adresów profesorów i osób, które mogłyby prowadzić lekcje i warsztaty. Vacaciones Utiles to także niekończące się zapisy, które w ostatecznej wersji przekroczyły próg sześciuset dzieci. To przepisywane i zmieniane średnio pięć razy dziennie listy uczniów, klas, profesorów. To wypisywanie do późnych godzin nocnych sześciuset karnetów, czyli legitymacji dla każdego dziecka.
Vacaciones Utiles to wreszcie zaprogramowanie rozkładu zajęć dla 15 klas z podstawówki i 7 klas z gimnazjum. To umieszczenie 600 dzieci w klasach na zajęciach z komunikacji i z matematyki, a później na warsztatach i na basenie. To codzienne podbijanie karnetów tym wszystkim dzieciom, roznoszenie list. Bieganie od klasy do klasy i sprawdzanie, czy na pewno przyszedł nauczyciel. Codzienne zmienianie kadry w zależności od sytuacji na dany dzień. To zastępstwa z angielskiego i przyjmowanie dzieci z gorączką, bólem brzucha, lecącą krwią z nosa albo rozbitą głową. To burzliwe spotkania z animatorami i profesorami.
Vacaciones Utiles to pięć godzin, w których żadna z nas nie może pozwolić sobie na chwilę nieuwagi albo na 5 minut odpoczynku. To codzienne wariactwo, które na początku wydawało się nie do ogarnięcia i kosztowało wiele nerwów, zmartwień, nieprzespanych nocy. A teraz… Jest po prostu codzienną pracą, codzienną radością, codziennym wypompowaniem energii do granic możliwości. Czyli po prostu naszą misją.
Dorota Rudzińska, Peru, Piura, 3 lutego 2012