Moja misja to karmienie królików

Witajcie Kochani!

Obejrzałyśmy sobie z Kasią film „Jadę na misje”. Dobrze tak sobie przypomnieć, po co się chciało jechać na misje. Turyn, Valdocco, Colle Don Bosco… Teraz wydaje mi się to takie odległe. A moje wyobrażenia… dalekie od tego, co mi się wydawało, że jest misją.

Moja misja to karmienie królików, jak Americo zapomni. Moja misja to robienie z Arturem jogurtu, bo tak jest taniej. Moja misja to siedzenie z chłopakami i oglądanie filmu, który nic a nic mnie nie porusza po to tylko, by im towarzyszyć. Moja misja to stanie na bramce, a czasem podlewanie ogródka. Moja misja to zebranie w szkole, które trwa trzy i pół godziny, a czasem wyjazd do szpitala z chłopakiem, któremu spuchło pół twarzy, bo wyciskał pryszcze brudnymi łapskami.

Kocham tych moich Łobuzów. Ale to trudna miłość. Niedziela. Gotujemy obiad, bo pani kucharka ma wolne. Jeden z nich ma karny dyżur w kuchni. Jest śmiertelnie obrażony. Wchodzę do kuchni i słyszę: „Tu jest miejsce tyko dla Peruwiańczyków”. Ściska mnie w gardle. Jak mógł tak powiedzieć? Już obmyślam ciętą ripostę, ale przypominają mi się słowa Matki Teresy, które powiesiłam nad łóżkiem: „Niech ubodzy i inni ludzie was zjedzą. Niech ludzie kosztują waszego uśmiechu i chłoną wasz czas. Gdy nie macie ochoty na kogoś patrzeć, to wtedy nie tylko patrzcie, ale i uśmiechajcie się. Nauczcie się na pamięć: musicie pozwolić, żeby ludzie was zjedli”. Patrzę i widzę, jak prześwituje przez niego bezduszny dom, bez dobrego słowa i ciepła. Zaczynam rozumieć. Powoli pozwalam się zjeść, ale Boże mój, jak to boli.

Wczoraj w końcu poszłam w góry i zdobyłam jeden ze szczytów – Kalwarię. Dwanaście krzyży połamanych przez spadające odłamki skalne, strome zbocza, serpentyny. Po drodze mijam krowie placki i zastanawiam się, jak te krowy tu wlazły. Mijam kaktusy, które nie zmieściłyby się do żadnej z donic w polskim domu.

Raz po raz spoglądam w dół, a mój Casa Don Bosco robi się coraz mniejszy. Jesteśmy na wysokości ponad trzech tysięcy metrów, płuca błagają o więcej tlenu, mięśnie powoli się poddają, a ja nie przestaję powtarzać modlitwy: „Boże, dziękuję Ci, że tutaj jestem.” Miguel pyta: „Seniorita, jak wezmę Twój plecak, będziesz szła szybciej?” Kochany jest. Uśmiecham się blado i kręcę głową na „nie”. Mimo to zamieniamy się na plecakami. W moim, jak zwykle: bandaże, płyny do dezynfekcji, plastry, jakieś tabletki, to trochę waży. Na szczycie kontynuuję kontemplację widoków, a bardziej leżę w pozycji „umieram ze zmęczenia”. Nilthon wielkodusznie wyjął spod moich pleców krowi placek. Suchy. Wyjął go własnoręcznie. Miguel znika na jakiś czas, po czym wraca z tarantulą na smyczy. Aleksandra trzymała ją patykiem, a Miguel wiązał jej w pasie sznurówkę. Czy już mówiłam, że kocham Peru?!

W ten dzień bardzo ciepły, choć grudniowy. Ciepły, bo świąteczny… Ciepły, bo peruwiański… Myślę o Was. I przytulam przez Ocean Atlantycki.

Anna Kowalska
22 grudnia 2011
Peru, Calca

Udostępnij

Przeczytaj jeszcze

Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Możesz określić warunki przechowywania cookies na Twoim urządzeniu za pomocą ustawień przeglądarki internetowej. Administratorem danych osobowych użytkowników Serwisu jest Katolicka Agencja Informacyjna sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie (KAI). Dane osobowe przetwarzamy m.in. w celu wykonania umowy pomiędzy KAI a użytkownikiem Serwisu, wypełnienia obowiązków prawnych ciążących na Administratorze, a także w celach kontaktowych i marketingowych. Masz prawo dostępu do treści swoich danych, ich sprostowania, usunięcia lub ograniczenia przetwarzania, wniesienia sprzeciwu, a także prawo do przenoszenia danych. Szczegóły w naszej Polityce prywatności.