Otwieram jedzonko, wiążę sznurowadła, całuję czoła. Cieszę się, gdy największy łobuziak przychodzi się przytulić, bo dziś nie ma ochoty na bójki, a inny szaleniec ze starszaków po wielu prośbach w końcu przeprosi malucha.

Odnalezienie się w nauczaniu i wychowaniu przedszkolnym w Zambii dla takiego laika jak ja jest ciężkie. Kieruję się intuicją. Nie jest to zwykłe przedszkole, ale przedszkole zambijskie, ze swoimi prawami, niedociągnięciami i specyficzną mentalnością. Często się we mnie gotuje, gdy patrzę na zachowanie nauczycielek, na ich metody pracy, ich „zaangażowanie”. Wiem że nie mogę zrobić nic wielkiego, za to małe rzeczy z wielką miłością – więc jestem z tymi maluchami i staram się jak mogę, choć czasem cierpliwość do dzieci, nauczycielek, a nawet samej siebie się wyczerpuje. Zdarza się, że wychodzę z przedszkola wkurzona, ledwo żywa, wyciśnięta jak pomarańcza w sokowirówce. Bez chęci na następny poranek i przejście przez przedszkolną bramę. Ale wracam i jest lepiej. Każdy kolejny dzień jest coraz piękniejszy.
Oratorium pokochałam od pierwszego wejrzenia. Przedszkole to miłość która rodzi się powoli. Poznaję moje przedszkolaki, ich charaktery i talenty. Widzę kiedy ściemniają, a kiedy coś naprawdę boli. Maleńkie serca, które otwierają się na mnie każdego dnia, które swoim ciepłem pomagają uporać się z tęsknotą za bliskimi, swym uśmiechem kolorują mój zambijski świat.
Mam w przedszkolu małego przyjaciela, Martina. Pierwszego dnia mojej pracy wdrapał mi się na kolana i przytulił. Miał ogromny smutek w oczach i twarz mokrą od łez. W pre-school co chwila któreś dziecko płacze, a wręcz się wydziera. Bo ktoś zabrał lalkę lub klocki, bo ktoś pobił lub wepchał się w kolejkę. Ale płacz Martina był inny. Okazało się, że mama tego trzyletniego chłopca zmarła kilka dni przed moim przyjazdem. Każdego dnia patrzę na łzy płynące po policzku chłopca i serce mi ściska. Martin codziennie rano wchodzi do klasy zalany łzami .Gdy się uspokaja, jego twarz jest tak poważna i zimna jak dorosłego człowieka po przejściach.
Śmierć w Afryce jest powszechna. Słyszę o niej co chwila, tak jak i w Polsce można usłyszeć o wielkiej umieralności na tym kontynencie. Tu jednak jest namacalna. Wielu mych znajomych podchodzi i mówi – jadę na pogrzeb brata, mama tego dziecka z pre-school nie żyje, to jest córka nauczycielki z Basic School – tej która niedawno zmarła. Czasem ukazuje się bardziej dobitnie, czasem jest tłem do codziennych wydarzeń – śmierć, w swoim dzisiejszym wymiarze, łatwo nie zniknie z zambijskiego krajobrazu.
Alicja Kamasa
Zambia, Mansa, 16 listopada 2011