Styczniowe popołudnie. Otwieram żelazną bramę oratorium. Po piętnastu minutach powietrze wypełnia się śmiechem, dźwiękiem odbijanej piłki i tupotem bosych stóp. Zbieram dzieci w jednym miejscu. Trzymam w dłoni biały skrawek papieru i pomarańczowy flamaster. Maluchy próbują utworzyć równą linię, która przypomina falującego na boki węża.
Sprawdzam listę obecności: Daves! Felix! Lazaro! Angel!… Podnoszę wzrok i powtarzam: Angel! Pozostałe dzieci nawołują za mną: „Malajka! Malajka!” Po wyrazie mojej twarzy wnioskują, że nie rozumiem. Z niecierpliwością tłumaczą mi w języku bemba (jakbym bemba znała lepiej niż angielski), że Malajka to w języku lokalnym Anioł, czyli Angel.
Angel ma 5 lat i duże czekoladowe oczy, które wydają się rozumieć nawet język polski. Uśmiecham się za każdym razem gdy wymawiam jego imię. Uśmiecham się gdy widzę go przy niebieskim stoliku w przedszkolu. To dziecko zatrzymało moje myśli na chwilę. Myślę o Lufubu. Myślę o ludziach z którymi żyję. To nie jest pierwszy Angel, którego poznałam.
Na myśl przychodzi mi Judith pracująca na farmie. Za każdym razem, gdy komuś ją przedstawiam, mówię, że to nasz Anioł. Przychodzi z pomocą w każdej chorobie. Przynosi sok z cytryną i miodem, kiedy akurat tego potrzebujesz. Zaprasza na kolacje momencie, gdy nie zdążyłeś zrobić zakupów i lodówka świeci pustkami. Spotykasz ją na drodze, gdy potrzebujesz z kimś porozmawiać.
Każdego dnia spotykam różnych ludzi. Jedni zjawiają się na kilka minut. Tak jak kobieta w zielonej chitendze, która sprzedaje pomidory. Z uśmiechem na twarzy wybrała najładniejsze kulki w kolorze czerwonym i włożyła je w moje dłonie. Choć to jej jedyny zarobek i owoc godzin spędzonych w upale, dorzuciła trzy pomidory gratis.
Lekarka z Tajwanu, pracująca w pobliskim szpitalu, podwiozła mnie któregoś dnia do sklepu w czasie swojej pracy. Chciałam tylko kupić herbatniki dla kogoś chorego.
Inni zostają z nami na kilka dni. W pewien listopadowy poranek poczułam silny zapach kawy. To goście z Włoch, którzy przywieźli ze sobą milion uśmiechów, ręce gotowe do pracy i dźwięki gitary w poobiedniej przerwie. Przez kilka dni zaczarowali Lufubu swoją dobrocią.
Jeszcze inni są obecni dłużej w naszym życiu. Na rok, kilka lat, lub na zawsze. Każdy z nich coś po sobie zostawia. Coś nam daje. Czasem powie tylko jedno słowo. Może nigdy więcej nasze drogi się nie spotkają? Jedno jest pewne! Z takich spotkań składa się życie.
Czy wierzę w przypadki? Nie! Wierzę, że to Bóg daje nam ludzi. Cichych aniołów, którzy pojawiają się we właściwym czasie, by przejść z nami kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt kroków.
„Bo swoim Aniołom dał rozkaz o tobie aby cię strzegli na wszystkich twych drogach.
Na rękach będą cię nosili, byś nie uraził swej stopy o kamień.” (PS 91, 11-12 )
Malajka to moje ulubione słowo w języku bemba.
Agnieszka Głowacka
Zambia, Lufubu
14 stycznia 2014