Poznałam Artura. Mojego guru. Okazało się, ze jest zwykłym człowiekiem. Stanął przed bramą Bosconii w trampkach, krótkich spodenkach i koszulce. Na plecach miał przewieszony czerwono-zielony worek, chyba z jakimiś owocami. Stał z żoną, trzymając za rękę córeczkę. Pomyślałam sobie, ze właśnie stoi przede mną spełniony człowiek. Szukałam w jego oczach iskry, którą spodziewałam się zobaczyć. Znalazłam. I to mi wystarczyło.
Szedł sobie jak gdyby nigdy nic po patio, a ja patrząc na niego, zastanawiałam się, ile rzeczy chciałabym o nim wiedzieć i ile pytań zadać. Ale wtedy jeszcze nie mogłam, bo z tego całego zdumienia przepełnionego szacunkiem i podziwem, ciężko mi było powiedzieć cokolwiek. Wiedziałam, że tacy ludzie jak on to prawdziwe unikaty. Nie zdażają się często. I zazwyczaj wcale nie rzucają się w oczy, chociaż są bardzo wartościowi. Znam kilku takich. Zazwyczaj wcale nie wiedzą, ile są warci. Dlatego czasem trzeba ich uświadomić.
Czemu Artur, a właściwie on i jego żona, są dla mnie takim wzorem? Bo są ucieleśnieniem wszystkich najpiękniejszych wartości i ideałów, o które czasem tak ciężko walczyć. Artur i Margerita są polsko-peruwiańskim małżeństwem. Wzięli ślub w samym środku slumsów, jedyny zresztą w historii Bosconii. Wzięli ślub w miejscu, w którym śluby kościelne są wyjątkami, a prawie wszystkie dzieci pochodzą z wolnych związków. Są na codzień chodzącym przykładem miłości, która jest warta poświeceń. Miłości cierpliwej, łaskawej, która nie dopuszcza się bezwstydu, nie unosi się gniewem, nie dopuszcza złego. Miłości, która pokonała różnice kulturowe i 13 tysięcy kilometrów, dzielące Artura od ojczyzny.
Owocem tej miłości jest ich córeczka Lidka, która odziedziczyła po tacie jasną skórę, a po mamie czarne oczy, gęste włosy i okrągłą buźkę. Lidka rozumie po polsku, ale zdecydowanie lepiej jej idzie w konwersacjach po hiszpańsku. Za to piosenki śpiewa polskie. Na przykład „O mój rozmarynie rozwijaj się”. Gdy się zapyta, kto uczy ja śpiewać, odpowiada „la ciocia Ania”. Potrafi zatańczyć marinere z peruwiańską gracją. Czasem też wspomni, że w domu w Calce nie mieszka sama, bo ma 23 chłopców.
Tych 23 chłopców, to dzieci ulicy, dla których Artur i Margerita już poświecili 2 lata swojego życia. Jako świeżo upieczone małżeństwo, zdecydowali się prowadzić rodzinny dom dziecka, a właściwie Salezjański Dom dla Chłopców Ulicy w Calce. Artur mówi, ze szczególnie na początku, było bardzo ciężko. Musieli sobie radzić sami, chociaż do końca nie wiedzieli, jak to wszystko wygląda. Niby mieli doświadczenie (Artur był prawie 2 lata wolontariuszem w Bosconii, a Margerita animatorką w oratorium prowadzonym przez siostry salezjanki), ale wszędzie są zupełnie inne realia, inni ludzie, do wszystkiego trzeba się przyzwyczajać od nowa. Jak przyjechali, mieli przeciekający dach, pomieszczenia w stanie pozostawiającym wiele do życzenia, 23 chłopaków na głowie, roczną córeczkę i tylko własne ręce do pracy. Teraz mają wyremontowany dom, kucharkę na etacie, psychologa i dwie nauczycielki, które pomagają chłopcom w nauce. Nie wspomnę już o dwóch wolontariuszkach, Kasi i Ani, które codziennie oddają kawałek serca dla każdego z tych chłopaków. Oprócz „swoich” ludzi, nasz kochany Salezjański Ośrodek Misyjny wysyła tam też wsparcie materialne, bo Calca jest też jako jedna z wielu placówek, objęta projektem Adopcji na odległość.
Co mnie w tym wszystkim tak zachwyca? Artur, który mówi, ze jest tyle rzeczy do załatwienia i tyle trudności do pokonania, że czasem się już nie da nic zrobić i trzeba to wszystko zostawić Bogu. Margarita, która z pewnością w głosie wyznaje, ze w planach mają budowę własnego domu dla chłopców ulicy, „ale w Piura, bo tu jest większa potrzeba. Bo w Calce jest tak żyzna ziemia, że cokolwiek się posadzi, to i tak urośnie, a tutaj w okolicy jest tylko piasek i żadnych perspektyw”. Lidka, która powoli zaczyna rozumieć, że z dziadkami w Polsce rozmawia się tylko na skypie i trzeba coś powiedzieć po polsku, a z tymi peruwiańskimi można do woli używać hiszpańskiego.
I jak sobie tak o nich pomyślę, to znów sobie przypominam, ze szczęście wcale nie jest łatwe. Że szczęście to nie ta „prosta droga po asfalcie”, ale właśnie ta „wąska, taka na łeb na szyję, taka nie w porę, jak w listopadzie spóźnione buraki”. I choćbym miała po niej iść i zedrzeć stopy aż do krwi, to nie zboczę na tą łatwiejszą i szybszą. Bo wiem, ze nie jestem na niej sama. Ktoś tę drogę wyznacza i wie, co robi stawiając na niej kolejne zakręty.