Codzienność

Dni mijają szybko, choć paradoksalnie wszystko dzieje się powoli. Jest czas na smakowanie Afryki i cieszenie się chwilą. Jest czas na przebywanie z ludźmi, dla których tu przyjechałam.
Każdy dzień rozpoczynam mszą świętą, a potem szybkie śniadanie i kilka godzin spędzam w przedszkolu. Południe to czas na przerwę i obiad. Zbieram siły w sobie i piłki do worka, by po południu biegać z dzieciakami na oratoryjnym piachu. I tak codziennie – niby tak samo a zawsze inaczej.

Weekendami chodzę po mieście, uśmiecham się i ściskam ręce napotkanych ludzi. Próbuję wypowiadać niezwykle trudne pozdrowienia w języku bemba (jest ich mnóstwo a na każde jest inna odpowiedź – więc strzelam). Tulę dzieciaki i rozmawiam ze starszyzną. Chodzę także na spotkania grup istniejących przy parafii. Jest ich tu niezwykle dużo. W niedzielne popołudnia na przykościelnym placu spotkać można różne zbiorowiska. Osiadłam na stałe w grupie dziecięcej (i sobotniej grupie franciszkańskiej – moja brązowa radość). Na początku nie widziałam sensu w siedzeniu godziny, dwóch, czasem trzech, patrząc tylko na ludzi rozmawiających w języku bemba. Wiem jednak, że jestem tu właśnie dla nich. Przyjechałam po prostu być. Również by świadczyć moim życiem i postawą o Jezusie. Teraz zauważyłam także, że stałam się wabikiem na dziecięcą grupę.

Weekend to czas spotkań – zawsze ktoś przyjdzie lub zaprosi. To czas odkrywania zambijskiego świata od kuchni. Dobrze być tu na dłużej – ludzie wtedy się otwierają, pokazują wnętrza swoich domów tak jak i wnętrza swoich serc. Wiedzą że za chwilę nie ucieknę i że możemy spędzić wiele chwil razem. Podoba mi się ten african time – na wszystko jest czas. Nie warto gonić w zabójczym tempie przez życie. Choć nie powiem, czasem te spóźnienia i brak konkretów mnie frustrują. Ktoś nie przychodzi, choć powinien; ktoś pojawia się spóźniony zaledwie kilka godzin, spotkanie rozpoczyna się półtorej godziny później, a lekcje w przedszkolu napędzane są przez zambijskie zegarki. Nie jest to jednak tak bardzo denerwujące jak myślałam.że będzie. Trzeba przywyknąć i wyrzucić zegarek kupiony w Polsce.

Oratorium pod drzewami Po co chodzimy do kościoła? Po co się modlimy? By chwalić Pana Boga i by Go przepraszać, a przede wszystkim by pójść do Nieba – odpowiedzi małoletnich urwisów z oratorium pod drzewami rozczuliły mnie i podbudowały. Wraz z nową opiekunką – s. Christabell i nowymi wolontariuszami ruszył także nowy program w naszym dziecięcym oratorium. Konkretna formacja duchowa to jeden z nowych punktów tygodniowego planu.

 

Po raz pierwszy przysłuchując się rozmowie liderów z dziećmi byłam zaskoczona odpowiedziami, a także pytaniami jakie padały. Były proste i celne. Takie piękne. Dla moich małych przyjaciół z Bosco Group (najstarszej z trzech grup wiekowych w oratorium) Pan Bóg to przede wszystkim Przyjaciel, z którym chcą rozmawiać, którego chcą wielbić i chwalić. Dlatego klaszczą, tańczą i śpiewają. Gdy wspólnie się modlą, zamykają oczy, twarz chowają w rączkach i z wielkim namaszczeniem wypowiadają kolejne słowa. Jest to oczywiście generalizacja – jest tez sporo dzieciaków zajętych zupełnie czymś innym a także wiele niechrześcijańskich członków oratorium. Jednak ten pierwszy widok skupionej na modlitwie gromady maluchów był dla mnie zachwycający.

Junior Oratory to kawałek placu między kościołem i budynkiem parafialnym a ogrodzeniem z kilkoma drzewami mituntulowymi (taka moja robocza nazwa od mituntuli – owocu z tego drzewa – małej, niejadalnej zielonej kulki, bardzo uciążliwej w graniu w piłkę, rozchlapującej się na wszystkie strony i ciężkiej do odmycia) i mangowymi po środku. W różnych częściach tego placu codziennie zbiera się gromada dzieci z ubogich domów otaczających Don Bosco Center.

Afryka jest niezwykle bogata w dzieci. Każdego dnia witam się z ok. 50 – 300 twarzami, które powoli rozpoznaję i próbuję przypisać do imion. Oratorium podzielone jest na trzy grupy: Laurę, Dominika i Bosco. Każda z nich ma swoich liderów (młodych wychowanków oratorium) i wolontariuszy. Moja jest grupa Bosco – głównie chłopięca gromada mniej więcej 12 latków. Najmłodsze dzieci pojawiające się „pod drzewami” mają zaledwie kilka miesięcy. Patrzą na świat z wysokości pleców starszego rodzeństwa, wychylając główkę zza kolorowej chitengi.

Te popołudnia w oratorium to moja wielka radość. Moja perełka. Nieskończona ilość uściśniętych dłoni, wycałowanych czół, odwzajemnionych uśmiechów. Godziny przegadane w bemba – angielsko – polsko – albańsko – migowym. Niestety tylko powierzchowne. Dzieci nie znają angielskiego, bez liderów ciężko byłoby przeprowadzić najmniejszą zabawę (ale do czasu – mój bemba powoli się doskonali).

Trudno jest planować, nie wiedząc na kogo można będzie dziś liczyć. Liderzy to kochane chłopaki, ale niestety z tutejszą mentalnością i ich nastoletnim (czytaj: w głowie im głównie dziewczyny) wiekiem walczy się jak z wiatrakami. Jakoś automatycznie obrałam sobie za cel właśnie tych naszych młodocianych pomocników. To ich trzeba oszlifować, by działali tu i żyli jak najpiękniej.

 

Alicja Kamasa, 31 październik 2011, Zambia, Mansa

Udostępnij

Przeczytaj jeszcze

Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Możesz określić warunki przechowywania cookies na Twoim urządzeniu za pomocą ustawień przeglądarki internetowej. Administratorem danych osobowych użytkowników Serwisu jest Katolicka Agencja Informacyjna sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie (KAI). Dane osobowe przetwarzamy m.in. w celu wykonania umowy pomiędzy KAI a użytkownikiem Serwisu, wypełnienia obowiązków prawnych ciążących na Administratorze, a także w celach kontaktowych i marketingowych. Masz prawo dostępu do treści swoich danych, ich sprostowania, usunięcia lub ograniczenia przetwarzania, wniesienia sprzeciwu, a także prawo do przenoszenia danych. Szczegóły w naszej Polityce prywatności.