Ostatnio w Zambii dużo się dzieje. Niekoniecznie dlatego, że co raz częściej mamy burze i generatory prądu wyładowują się razem z atmosferą. Albo dlatego, że od dwóch tygodni kran służy za dekorację z powodu braku wody i biegamy po placówce z wiadrami. Nie dlatego, że szturmują nas codziennie bezlitośnie latające mrówki i komary, które po zmierzchu wirują w swoim tańcu zaraz przy moim uchu. Ani dlatego, że gdzieś w ogrodzie grasuje żółta mamba i wieczorem mój własny cień płata mi figle, kiedy udaje, że chce mnie zaatakować. To afrykańska codzienność. Burze, brak wody, brak prądu, współzawodnictwo z robakami i wężami. To chleb powszedni. Nic szczególnego. To spokojna, afrykańska egzystencja. To swobodny rytm, który przerwano czymś, co było obce i niepasujące. Tak jakby ktoś włożył widelec od grilla w mrowisko, które żyło sobie beztrosko na łonie przyrody.