Siadam na schodach. Wyciągam karty do gry „ Piotruś”. Okrążają mnie dookoła. Chłopiec w niebieskich jeansach i granatowej koszulce, drugi w spodniach z małpkami i w koszulce z dinozaurami, dziewczynka w fioletowej spódniczce i różowej koszulce. W ręku trzyma dwa patyki, które zamieniły się w druty i kawałek włóczki. Przyszedł i Derek.
Wyciąga do mnie rękę na powitanie i mówi:
– Jak się masz?
– Dobrze- odpowiadam
– A Ty jak się masz Darek?- („Spolszczyłam „ jego imię. Na początku kręcił nosem. Teraz już tylko się uśmiecha).
– Dobrze- odpowiada.
Opanował do perfekcji polski sposób witania.
Czasami w naszym oratorium zabawki są zbędne. Moje pieprzyki na rękach robią większą furorę niż lalki Witch w Polsce. Małe czarne paluszki wędrują od jednej kropki do drugiej. Każdą z nich głaszczą albo delikatnie drapią.
Jeszcze te włosy. Czy one są prawdziwe?
Czuję ból, kiedy małe czarne paluszki chwytają kilka włosów i próbują je podnieść w górę.
Wiele kobiet w Mansie nosi na głowie peruki. Wczoraj kręcone czarne włosy do ramion, dzisiaj już długie i brązowe, związane w kucyk.
Małe czarne paluszki sprawdzają czy moje ciemno-blond włosy można zdjąć z głowy. Odskakują na bok, kiedy mówię:
-Auu!
Półtorej godziny za nami. Wolna zabawa dobiega końca. Zbieramy piłki, skakanki, karty do gry, gry planszowe i dzielimy się na kilka grup.
Ja z moją grupą sewing club siadamy na kamieniach. O dziwo, chłopców jest więcej niż dziewczynek. Wyciągam z torebki kartoniki wycięte z opakowania po płatkach śniadaniowych. Kilkanaście małych czarnych rączek ustawia się przed moimi oczami jak na zbiórce. Nie każdej z nich daję kartonik i igłę. Te najmniejsze wysyłam do grupy tanecznej.
Nawlekam pomarańczową nitkę i na końcu zawiązuje supełek. Pokazuję dzieciakom jak wyszywać motyla, którego dwie godziny wcześniej narysowałam na kartonikach.
– Każdy wie, jak to robić?- pytam wszystkich zainteresowanych.
Potakują głowami.
– OK, możecie zaczynać- dodaję.
Bardzo mało dzieci w oratorium rozumie, a tym bardziej mówi po angielsku. Dlatego osiemnastoletni chłopak, niczym mój asystent tłumaczy wypowiedzi z angielskiego na bemba. Jemu też podoba się wyszywanie. Sprawdza czy chłopcy dobrze to robią. A ja siedzę i macham nogą.
– Dobrze, że robisz takie rzeczy- dodaje- dzieci tutaj nie mają wiele atrakcji.
Podchodzą do nas jacyś chłopcy. Myślałam, że to koledzy mojego pomocnika. Najpierw dwóch, potem kolejna grupka. Rozmawiają w bemba. Nic nie rozumiem, od czasu do czasu słyszę swoje imię. Odwracam głowę w ich kierunku. Uśmiechają się do mnie i przyglądają mi się z zaciekawieniem. Potem przysiadają się na kamieniach i dalej mi się przyglądają.
Mój pomocnik zauważa znaki zapytania w moich oczach. Podchodzi do mnie.
– Kim są ci chłopcy?- zadaję mu pytanie.
– Oni przyszli tutaj, żeby cię zobaczyć- odpowiada.
– Jak to mnie zobaczyć…, nigdy nie widzieli białego człowieka?
– Tak, jeszcze nigdy nie widzieli „mzungu’.
– Ale przecież nie jestem pierwszym białym człowiekiem w Mansie. Rok temu były dwie dziewczyny- nie daję za wygraną.
– Ale oni nie są stąd. Przyjechali z daleka. Chcieli zobaczyć, co my tutaj robimy. I chcą ciebie pozdrowić- dodaje na koniec.
Siedzą z nami aż do końca wyszywania. Potem wszyscy udajemy się na miejsce zbiórki, żeby się pomodlić i pożegnać. Oni idą w swoim kierunku. Każdy z nich krzyczy na pożegnanie.
– Bye Gosia, bye Gosia!
Małgorzata Dadej
Zambia, Mansa
20 października 2013