Bajka o dziewczynce, której życzeniem był deszcz

Zasiadam właśnie do kolejnego posta i znów czuję bombardowanie w mózgu, bo jest tyle rzeczy, którymi chciałabym się z Wami podzielić, tyle sytuacji, które chciałabym opisać, tyle emocji, które chciałabym przelać na tę wirtualna kartkę.

Tak sobie myślałam, że z tym moim blogiem to jest jak z patrzeniem na niebo w nocy. Oglądasz gwiazdy i myślisz sobie, że dostrzegasz wszystko. A tak naprawdę widzisz tylko malutki fragmencik tej wielkiej granatowej przestrzeni nad Tobą. Każdy post to taki kolejny gwiazdozbiór, który chcę Wam pokazać, zdając sobie jednocześnie sprawę, że niemożliwe jest, żebyście zobaczyli cały nieboskłon.

Jedną z rzeczy, która bezsprzecznie wymaga opisania, jest dzień moich urodzin. 6 lutego.

Poniedziałek. Już o 6.30 rano moja mentalna siostra zatroszczyła się o to, żebym nie zapomniała, że mam urodziny, bo jako pierwsza wręczyła mi prezent. Po przeczytaniu życzeń prawie się popłakałam, ale to już było jak siedziałam przed komputerem w domu wspólnoty. Bo tam musiałam się na chwilę zobaczyć z pewną ważną osoba, która czekała na mnie na skypie. Po Mszy w mojej intencji, bracia i księża zagrali mi sto lat (oczywiście po hiszpańsku) w akompaniamencie gitary.

Ponieważ jeszcze wtedy nie skończyły się Vacaciones Utiles, to do 12.00 miałam dzień jak co dzień, więc biegałam sobie z listami, podbijałam karnety, chodziłam po klasach przypominając o grzecznym zachowywaniu się. Za to na koniec, przy wyjściu, zostałam wycałowana przez co najmniej setkę dzieci. Przy każdym „Feliz Cumpleaños Profe” musiałam się schylać prawie do ziemi (zdecydowana większość całujących miała 8 lat). Wiele z tych całusów dostała Ania, z racji tego, że do tej pory niektórzy mają problemy z odróżnianiem nas.

Na spotkaniu z nauczycielami czekały na mnie kolejne urodzinowe piosenki i toasty. Ja zastanawiałam się tylko który z nich może mieć jajko i kiedy będzie chciał go użyć. Bo pewnie nie wiecie, ale w Peru jak ktoś ma urodziny, to rozbija mu się jajko na głowie. I posypuje mąką. Tak dla uczczenia jednej wiosny więcej. Na moje szczęście z zebrania wyrwała mnie sekretarka, która przyszła mi oznajmić, że muszę podpisać kwitek, bo dostałam kwiaty. Co? Kwiaty? Ale jak to kwiaty? Od kogo? Gdy zobaczyłam wielki bukiet kwiatów w różowym wazonie i karteczkę z napisem „Te dua” już wiedziałam. Ktoś mi zapowiedział, że w urodziny mi pokaże, jak bardzo mnie kocha. Pokazał. I uratował przed jajkiem. Bo zanim zdążyłam wrócić, animatorzy czekali na mnie na rogu. Ale ja już byłam w bezpiecznej odległości od nich i jajka w torebce foliowej.

Obiad był tego dnia uroczysty, jak to zwykle bywa przy jakiejś okazji. Dostałam tort w bitej śmietanie z napisem „Feliz Día Doris”, a jako jeden z prezentów od wspólnoty, płytę z „peruwiańską marinerą”. W międzyczasie wysłuchałam życzeń dla Señority z Polski w peruwiańskim radiu i dwóch serenad, które zaśpiewali mi klerycy. Po południu było jak zwykle Sol Bosco, czyli oratorium popołudniowe. Tutaj triumfowały moje Laurity, które jedna po drugiej wręczały mi upominki, a na koniec zaciągnęły mnie w ustronne miejsce. Na szczęście nie po to, żeby mi rozbić jajko na głowie, ale żeby mi wręczyć… Kolejny tort. Tym razem w czekoladowej polewie z wiórkami kokosowymi.

O 17.30, jak już skończyło się Sol Bosco, pobiegłam do naszego pokoju, żeby przynieść ciasto na spotkanie z animatorami. Gdy wróciłam, zastałam puste oratorium i Angelę, która spacerowała z telefonem w ręku i udawała, że nie może się dodzwonić do Ani. Zaczęła mi opowiadać, że zgubiła jej się Ericka (jej córka) i że nie wie, gdzie są wszyscy. Oczywiście nie wierzyłam w ani jedne jej słowo, co tylko jeszcze bardziej rozbudzało moją ciekawość. Jak już skończyła to swoje przestawienie, zaciągnęła mnie na górę, do jednej z klas. A tam czekało na mnie… Przyjęcie niespodzianka. Balony z powypisywanymi literkami z mojego imienia, łańcuchy z bibuły, ciastka, napoje i około 30 ludzi czekająca na solenizantkę, czyli… na mnie! Jak zawiązali mi oczy chustka, zakręcili wokół własnej osi i kazali rozbijać pinade z cukierkami, naprawdę poczułam się jak w amerykańskim filmie.

W „Kochanym urwisie” na przykład. Co prawda tort z ananasami na wierzchu i świeczką taką jak w Polsce się stawia na kolędę nie pasował to tej charakterystyki, ale kto by tam wnikał w szczegóły.
To nie był koniec niespodzianek tego dnia. Bo gdy na chwilę wyszłam na świeże powietrze, okazało się, ze zaczął padać deszcz. Deszcz, rozumiecie? Deszcz na pustyni. I nie taka mżawka jak zwykle, tylko prawdziwa ulewa. A ja jakieś dwie godziny wcześniej mówiłam mojej Klaudii (jednej z Laurit), że chcę jest tak gorąco, że jedyne o czym marzę, to deszcz. I spadł! Wszyscy wyszli, skakali, biegali albo po prostu stali i cieszyli się jak głupki. I delektowali tym cudownym momentem, w którym na rozpalone od nieustającego upału ciało spadają ogromne, zimne krople deszczu. Po paru dniach już przeklinali to moje życzenie, bo deszcz padał co noc i to tak, że co rano mieliśmy wodę do kostek w oratorium. A żeby weszły dzieci, trzeba było przed zajęciami robić wielką akcje odwadniania za pomocą drewnianych „łopat” do zgarniania wody. Klerycy wymyślili nawet bajkę „o dziewczynce o niebieskich oczach, której życzeniem był deszcz”. Ale wtedy, na tamta chwile, deszcz był cudem. Moim cudem.

Wieczorem, jak już mogłam odetchnąć po tym wirze niespodzianek, przeczytałam wszystkie maile, wiadomości, smsy. Chyba nigdy nie dostałam tak pięknych życzeń. To był moment, w którym ostatecznie dotarło do mnie, ilu ludzi na tym świecie mnie kocha. Jak wiele jest osób, chciałoby być ze mną w tym dniu. Cieszyć się moim szczęściem. I że ta misja, rozstanie, tęsknota, są po to, żebym zrozumiała, jakie to cenne. To wszystko, co czułam tego 6 lutego, podsumować może fragment maila od osoby, która zna mnie chyba najlepiej: Zastanawiam się czy płakałaś dzisiaj… Jakie to uczucie gdy dostajesz tyle miłości będąc na misjach, od ludzi, których zaledwie poznałaś? Jak to jest, gdy zostawiając tylu znajomych i przyjaciół na dziewięć miesięcy i będąc tysiące kilometrów od nich bez możliwości zobaczenia okazuje się, że oni tam czekają na Twój powrót i bardzo za Tobą tęsknią, pamiętają, piszą i kochają?

Czy to nie piękne? Tracąc zyskujesz…dając miłość dostajesz ją. Jak to jest doświadczać tego?
Jak to jest? Cudnie. Jest cudnie.

Dorota Rudzińska, Peru, Piura, 28 lutego 2012

Udostępnij

Przeczytaj jeszcze

Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Możesz określić warunki przechowywania cookies na Twoim urządzeniu za pomocą ustawień przeglądarki internetowej. Administratorem danych osobowych użytkowników Serwisu jest Katolicka Agencja Informacyjna sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie (KAI). Dane osobowe przetwarzamy m.in. w celu wykonania umowy pomiędzy KAI a użytkownikiem Serwisu, wypełnienia obowiązków prawnych ciążących na Administratorze, a także w celach kontaktowych i marketingowych. Masz prawo dostępu do treści swoich danych, ich sprostowania, usunięcia lub ograniczenia przetwarzania, wniesienia sprzeciwu, a także prawo do przenoszenia danych. Szczegóły w naszej Polityce prywatności.