Był już Adwent, a wciąż nie dochodziło do mnie, że to grudzień i niedługo Boże Narodzenie. Nawet nasza codzienna msza była jakby adwentowa. Sprawowana o godzinie szóstej rano mogłaby być roratami, ale palmy obok i to nie w doniczce. Z drugiej strony nasza tzw. atmosfera przedświąteczna nie miała do mnie dostępu, co było swoistym dobrem. Myślę tu o atmosferze przedświątecznych zakupów, szału reklam, prześcigania się w zakupowym amoku.
Tu na ulicach o zbliżających się świętach przypominały mrugające gdzieniegdzie kolorowe lampki. Domokrążny sprzedawca, w czerwonej czapce z białym pomponem oraz sztuczną choinką w rękach. Akurat nasza część kraju jest w przeważającej mierze katolicka, ogólnie mówiąc chrześcijańska. Zupełnie inaczej wyglądałoby na północy gdzie mieszkają muzułmanie, tam zbliżających się świąt nie byłoby widać w ogóle.
Na parę dni przed Wigilią zagościły u nas kolorowe lampki nad oknami budynku. Na zewnętrznej ścianie kuchni, kolorowe gałązki choinki utworzonej z lampek. Dzień przed Wigilią pojawiła się palmowa choinka, z prawdziwymi bombkami, światełkami nawet malutkim, polskim żłóbkiem. Zaczynało być coraz bardziej świątecznie, tak jak się to w naszych polskich głowach przez lata wyobraża. Chociaż tak naprawdę Boże Narodzenie bliższe jest palmie niż świerkowi oraz ciepłej porze roku niż krajobrazowi z bałwankiem i płatkami śniegu oraz świętym Mikołajem pędzącym na saniach, które ciągną renifery.
W tygodniu pojechałyśmy z Marianne na targ po prezenty dla dzieciaków. Jest tu zwyczaj, że prezentem są nowe ubrania, które potem się dumnie obnosi przez święta. Zakupione zostały sukienki dla młodszych dziewczynek oraz spodnie i koszulki dla młodszych chłopców. Nowe to tu przeważnie chińskie i to bardzo drogie. To samo u nas kosztuje grosze i nie wzbudza prawie żadnego zainteresowania. Tu jest przejawem dobrego statusu i pewnego prestiżu. Jak porównać to z przeciętnymi zarobkami to wychodzi prawdziwy koszmar. Jeśli znajoma nauczycielka zarabia 40 tys. franków CFA a my zapłaciłyśmy 70 tys. frankow CFA to prawie jej dwie pensje. Ona akurat ma sześcioro dzieci, tyle dla ilu my kupowałyśmy. Wszystko jasne.
Starsze dzieciaki dostały pieniądze i same mogły sobie wybrać co chcą kupić. Nasze panny były wręcz wniebowzięte, zaraz zagospodarowały gotówkę i pokazywały potem swoje niezwykłe „łupy”. Ojciec Darek w roli św. Mikołaja zaopatrzył jeszcze całe towarzystwo w nowe buty, także wszyscy zostali ubrani w nowe rzeczy rzeczywiście od stóp do głów.
Na parę dni przed świętami zostały zrobione duże zakupy. Z Bertoua przywieziony został żywy prosiak i bynajmniej nie miał być gościem na wieczerzy. Jeszcze tego samego dnia został zaszlachtowany w niezbyt już dla nas Europejczyków do przyjęcia sposób. Jednak jesteśmy w Afryce i nie wszystkie nasze zwyczaje i preferowane metody tu dotarły. Jedne dobrze, że nie, inne szkoda, że nie.
W samą Wigilię trwało już od samego rana na całego gotowanie i pichcenie. Na święta przyjechało czterech chłopaków z Bertoua oraz mała Jolanta, siostrzenica Marianne. Do tego dwie mamy, mama Marianne i Achilla. I to mamy, dziewczyny oraz jak zwykle Jeanne, przejęły rządy w kuchni. Zresztą mężczyźni a nawet chłopcy nie przekroczą za nic progu kuchni. To królestwo kobiet i dla płci tej niezbyt ponoć pięknej byłby to swoisty dyshonor.
Pasterka u nas zaczęła się o godzinie dwudziestej. Nie ma tu zwyczaju czekania do pierwszej gwiazdki z wieczerzą wigilijną. Wszystko wygląda inaczej. Msza była bardzo uroczysta, dzień wcześniej pod wodzą Marianne wszyscy ćwiczyli śpiewy. Bardzo lubię to tutejsze śpiewanie. Część jest w rodzimym języku, do tego bęben, a raczej pełniący jego rolę plastikowy, pusty kanister na wodę oraz tamburyno. Główne części śpiewa Marianne solo, swoim lekko ochrypłym jak dla mnie pasującym niezwykle afrykańskim głosem. Mimo, że tutejsza pasterka całkowicie nie przypominała naszej bardzo mi się podobała, te niezwykłe śpiewy, światła lampek, palmowa choinka, czytania mszalne, nie było wątpliwości, że jesteśmy tu po to aby cieszyć i witać mającego się narodzić Pana Jezusa. Pasterka na podwórku, ciepłe powietrze, towarzystwo palm, rozgwieżdżone niebo. Tak musiało wyglądać prawdziwe narodzenia Pana Jezusa.
Jeszcze w czasie mszy o. Darek złożył wszystkim zebranym życzenia świąteczne a zaraz po niej zachęcił do świętowania. Do tego w tym kraju nie trzeba dwa razy zapraszać. Radosne okrzyki, śpiewy i taniec, aż nad wyraz pokazywały, że gotowość do świętowania jest w pełni. Zaczęło się ustawianie stołów, przynoszenie potraw. Nie można się było spodziewać żadnej nam znanej, ale tym bardziej było ciekawie. Była co prawda smażona ryba ale zupełnie nieznana, szaszłyki, pieczony kurczak i mięso z prosiaka, który tu zakończył swoje życie, zresztą podobnie jak kury. Frytki do tego moje teraz ulubione smażone plantany, jakieś siekane liście z przyprawami, mogę podejrzewać, że był to maniok, który rośnie nawet za naszym płotem, wszechobecny piment, aby dodać ostrego, afrykańskiego smaku wszystkim potrawom. Potrawy stoją na jednym stole, najpierw podchodzą osoby najbardziej uprzywilejowane, aby mogły wybrać sobie najlepsze kawałki, potem ci mniej uprzywilejowani. Dzieciom potrawy zostały nakładane na talerze i tym razem każdy miał swój talerz, ale maluchy i tak siedziały na posadzce, to ich ulubione miejsce. Był także gość – przybysz, pan nadzorujący sąsiednią budowę, mieszkający na jej terenie, dla niego to pewnie pierwsza i ostatnia Wigilia, jest bowiem bardzo chory.
Po jedzeniu zaczęły się tańce, to chyba druga ulubiona czynność w Afryce zaraz po jedzeniu. Każdy tańczył na swój sposób. Te rytmy i atmosfera udzieliły się także mnie, zaczęłam pląsać tak jak umiałam, na szczęście w tym jest kompletna dowolność.
Biesiadowanie i tańce trwały jeszcze po północy. Nasze dziewczyny były na pewno szczęśliwe, że mają wreszcie odpowiednie towarzystwo do tańca. Dziewczyny bardzo lubią się stroić, w czasie wieczoru przebierały się kilka razy. Nie mogłam nadążyć za zapamiętywaniem, kto jak w danej chwili wygląda, może tej trudności sprzyjało jeszcze wszechobecne piwo. Dziś był go nie tylko dostatek w ilości ale nawet w różnorodności. Jest w Kamerunie duży wybór tego trunku, rodzimej produkcji ale także holenderskiej np. Amstel i irlandzkiej np. Guiness, których produkcja jest dokładnie nadzorowana przez przedstawicieli producentów, także nie odbiega niczym od produkowanych w krajach pochodzenia.
Mogę śmiało powiedzieć, że była to jedna z piękniejszych moich Wigilii. Oczywiście, że brakowało mi moich najbliższych, tych żywych i tych, którzy już odeszli, byłam cały czas z nimi modlitwą i sercem. Jednakże widok radosnych dzieci, z których większość nie ma rodziców albo jednego z nich, a które znalazły tu swój dom, troskę i miłość bardzo mnie uszczęśliwiał. To dla mnie prawdziwy wymiar świąt Bożego Narodzenia. Przychodzi do nas sam Bóg, nasz Pan Jezus Chrystus jako małe bezbronne Dziecię. On sam powiedział do nas: „Wszystko co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” Mt25;40
Anka